Recenzja filmu

The Palace (2023)
Roman Polański
Oliver Masucci
Fanny Ardant

Pod powierzchnią

Obecny od początku filmu motyw spotkania Wschodu z Zachodem po upadku żelaznej kurtyny (dziś pewnie byłoby to spotkanie Północy i Południa) wydaje mi się w "The Palace" najciekawszy, winduje
No i stoi, choć powstawał bólach. Produkcji "The Palace" towarzyszyły liczne problemy: z finansowaniem, z lokacjami, także z obsadą – bo "nie wypada" dziś grać u Polańskiego. W końcu film pokazano na 80. Festiwalu Filmowym w Wenecji, ale poza konkursem – inaczej niż "Oficera i szpiega", który zdobył tu cztery lata temu Nagrodę Jury. Od razu trzeba powiedzieć, że nie jest to dzieło na miarę fresku o sprawie Dreyfusa, w niezwykły sposób rymującego moment przełomu we francuskiej kulturze (nie tylko politycznej) z sytuacją samego zaszczutego Polańskiego. "The Palace" to rzecz lżejsza, bardziej kameralna, gdzie – jak w "Wenus w futrze" czy w "Rzezi" – reżyser zamyka nas na chwilę ze swoimi bohaterami w mniej lub bardziej klaustrofobicznej klatce. Oczywiście i tu Polański mówi coś ważnego, ale robi to w tonacji buffo – to raczej figielek, pokazujący, że wbrew wszystkiemu, 90-letni dziś reżyser wciąż potrafi się śmiać, choćby i przez łzy. Czy jednak przyzwolenie na to da sobie również publiczność?


W Wenecji seansowi towarzyszyły salwy śmiechu, mimo że sporo tu humoru, który w dobie kultury woke może już nie uchodzić. Ale chwila, "The Palace" rozgrywa się – co istotne – pod koniec lat 90., w czasie "kiedy powierzchnia była głębią". Jesteśmy w luksusowym hotelu w szwajcarskich Alpach, obserwujemy przygotowania do sylwestra 1999 roku – załoga dmucha balony, wszyscy rozmawiają o pluskwie milenijnej, a w telewizji leci "Mambo No. 5". Od pierwszych scen widzimy, że noc ta będzie festiwalem złego smaku, starającym się przy tym udawać swoją odwrotność, a film – satyrą na geriatryczny high-life, który przehulał całe życie, a teraz wstrząsają nim przedśmiertne drgawki. Niewątpliwie Polański ze Skolimowskim, pracując nad scenariuszem (ponad 60 lat po napisanym wspólnie "Nożu w wodzie"), skorzystali tu z własnych, kosmopolitycznych doświadczeń. Pojawia się też sporo autoironicznych referencji, zaszyfrowanych w dialogach, imionach postaci, dekoracjach.

Wśród zjeżdżających na sylwestra majętnych gości dojrzeć można emerytowaną gwiazdę porno (w tej roli włoski producent filmu, Luca Barbareschi), francuską markizę (Fanny Ardant) czy doktora medycyny estetycznej (ikona portugalskiego kina Joaquim de Almeida), u którego część gości już miała przyjemność się "leczyć", a inni póki co tylko o tym marzą. Lista obecności jest dłuższa i obejmuje zarówno skromną rodzinę z Czeskich Budziejowic, jak i szwajcarskiego bankiera, rosyjskich mafiosów, a nawet… pingwina – kaprys prawie stuletniego sybaryty granego przez Johna Cleese'a. Nad całym tym bajzlem czuwa menadżer obiektu Hansueli Kopf (Oliver Masucci, choć Polański myślał tu pierwotnie o Christophie Waltzu), który trochę niczym Tim Roth w "Czterech pokojach" przeżyje bardzo ciężką noc. A nie wszyscy ją przeżyją…

Czuć, że reżyser, przed laty sam zamknięty w szwajcarskim "pałacu", nie ma najlepszej opinii o swym miejscu zamieszkania – by nie rzec wygnania. Choć tytułowy obiekt można (a nawet trzeba) traktować metaforycznie, pojawiają się też dosłowne aluzje do źródeł bogactwa kraju, gdzie wciąż znajdują się skarbce, skrywające majątki zrabowane przez nazistów. Do dziś, zarówno w świecie bankierów, jak i celebrytów, pieniądze nie śmierdzą. Dostęp do samozwańczej światowej elity łatwo kupić i nie ma znaczenia – podobnie jak na szwajcarskich kontach – skąd bogactwo pochodzi. Tytułowy obiekt szeroko otwiera drzwi przed rosyjskimi gangsterami przywożącymi do prania walizy dolarów, kombinatorami próbującymi zarobić na pluskwie milenijnej czy… Bernardem Madoffem, którego plecy zobaczymy podczas sylwestrowego przyjęcia. Jego finansowa piramida nie zawali się jeszcze tej nocy, ale widzimy, że świat ten mocno się na nogach chwieje. 

Jego obrzydliwość wymalowana jest nie tylko na twarzach młodniejących z roku na rok osiemdziesięcioletnich nastolatek, kryje się też właśnie w tym, że pod jego krzykliwie lśniącą powierzchnię nikt nie zagląda. A leży pod nią nie tylko złoto ofiar Holokaustu czy spekulantów, ale ciągle zjeżdżają tam nowe ładunki, choćby z Rosji. 31 grudnia 1999 roku to bowiem nie tylko nadejście nowego millennium – błaha zamiana cyferek, która wcale nie spowodowała katastrofy – ale też noc, gdy Borys Jelcyn (jego orędzie zobaczymy w filmie) przekazał władzę Władimirowi Putinowi. Jak ta historia się kończy – a miejmy nadzieję, że się kończy – obserwujemy dziś.

To właśnie obecny od początku filmu motyw spotkania Wschodu z Zachodem po upadku żelaznej kurtyny (dziś pewnie byłoby to spotkanie Północy i Południa) wydaje mi się w "The Palace" najciekawszy, winduje bowiem ten "kabaret starszych panów" w stronę ostrej satyry politycznej. Ostatecznie hotel, gdzie brudny pieniądz miesza się z old money, gdzie gówniane (dosłownie) zachcianki markizy mają najwyższy priorytet, a czeską rodzinę upycha się po kantorkach, tuż obok polskiego hydraulika, zamiast "The Palace", równie dobrze mógłby nazywać się "Europa".
1 10
Moja ocena:
6
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones